Nigdy w życiu nie spodziewałabym się tego, co wydarzyło się po przyjeździe nad morze rodziców Maksa, a trzeba pamiętać, że jestem jasnowidzem. Furia pani Schneider była jak tornado, przemieszane z huraganem, nawałnicą z piorunami i potężnymi grzmotami oraz każdą inną klęską żywiołową, jaka tylko może mieć miejsce. Może z wyjątkiem powodzi – ta akurat byłaby zbawienna, biorąc po uwagę zgliszcza, tlące się po pożarze i wybuchu wulkanu.
Przypomniały mi się wypowiedziane lata temu, ale jakże aktualne w tym momencie słowa Williama Congreve’a – „Niebo nie zna wściekłości takiej, jak miłość w nienawiść zmieniona, ni piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona”. Dziwne, że te słowa pasują do tak zgodnego do tej pory małżeństwa? Niekoniecznie, bo, jeśli wziąć pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, pani Schneider miała całkiem sporo powodów, by znienawidzić swojego męża.
Po pierwsze i najważniejsze – ukrywany przed światem Adam Kaczmarek, syn, kogóż by innego, jak nie Adama Schneidera. Po dwudziestu kilku latach romans dyrektora z sekretarką, panią Kaczmarek, wreszcie ujrzał światło dzienne. Sekretarka ta zginęła w wypadku przed trzema laty, czyli krótko po tym, jak jej syn wylądował na przymusowym leczeniu w szpitalu psychiatrycznym.
Dowiedziałam się o tym (i o kilku innych interesujących rzeczach) od Maksa, na którego wpadłam przed szpitalnym bufetem. Kupował sobie właśnie espresso, korzystając z okazji, że Angela zasnęła. W sumie to przez ostatnie dni niemal ciągle spała – w jej organizmie było tyle środków nasennych i odurzających, że mogłaby nie przeżyć, gdybyśmy znaleźli ją chociaż kilka godzin później. Lekarze w ogóle się dziwili, że odzyskała przytomność – według nich, miała naprawdę wiele szczęścia, że nie doszło do jakiegoś tam wstrząsu.
Dobrą stroną tego był fakt, że nie pamiętała zbyt wielu rzeczy. A może to była zła strona? W każdym bądź razie z mętnych wyjaśnień Angeli można było wywnioskować, że zapamiętała tylko pierwszy dzień po porwaniu i to bardzo fragmentarycznie. W tej sytuacji potrzebna była obdukcja, lekarz na szczęście nie zauważył innych obrażeń, poza kilkoma zadrapaniami, obtarciami na nadgarstkach i stopach i rozsianymi po całym ciele mniejszymi lub większymi siniakami.
Wracając do rozmowy z Maksem. Dowiedziałam się, że Adam poza porwaniem Angeli miał jeszcze kilka przewinień na sumieniu (jeśli ktoś taki jak on w ogóle posiada sumienie). Mianowicie – potwierdzono, że to on włamał się do domu Marshallów i ukradł zdjęcia oraz rzeczy Angeli.
Oczywiście to jeszcze nie wszystko. Rozwiązała się również zagadka dotycząca narkotyków w napoju na moich urodzinach. Adam, któremu udało się uciec tydzień wcześniej ze szpitala, wykorzystał to, że ojciec opowiedział mu o planowanej przez nas imprezie. Zdobył skądś rohypnol i wsypał go do soku Angeli, gdy tylko wszyscy odeszliśmy od stołu. Wzdrygnęłam się na myśl o tym, że musiał nas wtedy obserwować z ukrycia. Jego plan na szczęście nie wypalił, musiał więc wymyślić kolejny.
Poszedł do ukochanego tatusia i powiedział, że chce zacząć nowe życie, że się zmienił i nie jest już chory. Musiał bardzo przekonywująco odegrać tę rolę, ponieważ pan Schneider nie tylko mu uwierzył, ale w dodatku znalazł kawalerkę i zatrudnił w swoim biurze jako sprzątacza.
Nie minęło wiele czasu, by kochany ojczulek mógł przekonać się o swojej naiwności. Adam, jak tylko dowiedział się o naszym wyjeździe nad morze, uknuł sobie w głowie chory, szatański plan i ruszył za nami. Uprzednio odwiedził ojca i „pożyczył” sobie jego pistolet – szpanerski Magnum kaliber 38, którym chciał mnie zabić i postrzelił Krzysztofa, którym drasnął ramię Angeli i zrobił dziurę w podłodze na starym kutrze. Po przyjeździe w to samo miejsce co my, pozostało mu tylko śledzić Angelę i porwać ją, co, jak się okazało, nie było takim trudnym zadaniem.
Dlaczego to zrobił? Ponoć z miłości. Według Adama Maks nie zasługiwał na kogoś takiego jak Angela. Chore, prawda? Jeszcze gorsze było jego przekonanie, że to właśnie on jest dla niej najlepszy i najodpowiedniejszy. Co oczywiście wspaniale potwierdził, porywając ją i doprowadzając niemal do śmierci.
Na szczęście został ponownie zamknięty w szpitalu dla umysłowo chorych, więc, biorąc pod uwagę zaostrzone środki bezpieczeństwa, w żaden sposób już nam nie zagrażał. Jednak, gdyby znów coś planował, najprawdopodobniej uprzedziłaby mnie o tym kolejna wizja, a Angela z pewnością już by nie zignorowała mojego ostrzeżenia.
Sowicie mnie przepraszała, gdy wreszcie udało mi się trafić na moment, w którym nie spała, co wcale nie było łatwe. Po naszej rozmowie byłam niemal stuprocentowo pewna, że już nigdy nie zwątpi w moje umiejętności jasnowidzenia. Sporo czasu spędziłyśmy na omawianiu właśnie tego tematu. Polegało to na tym, że Angela wygłaszała litanię przeprosin i przyrzekań, że już zawsze będzie mnie słuchać, nawet jak rozkażę jej skoczyć do głębokiej studni z betonową tablicą przywiązaną do szyi.
W sali Angeli spędzałam, mimo wszystko, zdecydowanie mniej czasu, niż z Krzysztofem. wracał do zdrowia o wiele szybciej od niej i w przeciwieństwie do niej nie spał całymi dniami. Trochę irytowała go unieruchomiona prawa ręką, jego rana po postrzale zagoi się jednak szybciej, niż zrośnie się moja kość promieniowa. Nie ma to jak cztery tygodnie wakacji z zagipsowaną ręką, no nie?
Sporo czasu zajęło nam wymyślenie jakiegoś wiarygodnego wytłumaczenia, skąd wiedzieliśmy, gdzie szukać Angeli. Ostateczną wersję ustaliliśmy dopiero przy pomocy Mateusza. W sumie to całe nasze wyjaśnienie było jego pomysłem i, choć mało prawdopodobne, zdawało się jedynym możliwym. Mianowicie – powiedziałam przeuroczej blond policjantce, że szliśmy akurat na spacer po plaży, gdy usłyszeliśmy czyjeś krzyki. Tak naprawdę w tamtej sytuacji było to dość mało prawdopodobne, ponieważ szum fal i łopotanie wiatru było zbyt głośne, by usłyszeć czyjeś wołanie z dna łodzi, a poza tym, tak się składało, że Angela była akurat nieprzytomna. Nikt jednak nie zainteresował się tymi drobnymi szczegółami – bardziej interesowało ich, co się wydarzyło już na kutrze. Opisałam więc wszystkie wydarzenia całkowicie zgodnie z prawdą.
Uzyskanie wiarygodności w oczach policjantów nie było trudne, ale wmówienie tej historyjki rodzicom to wyższa szkoła jazdy. Uwierzyli mi jednak, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, dzięki potwierdzeniu całej tej historyjki przez Mateusza. Dobrze, że mój brat nie powiedział im o moim dziwnym zachowaniu przed wyjściem – wtedy z pewnością by mnie pogrążył. Na wytłumaczenie, skąd on wiedział, gdzie wysłać policję, powiedział, że zadzwoniłam do niego. Było to trochę dziwne – mogłam przecież od razu zawiadomić policję – ale jasnowłosa pani komisarz nie podważała naszych zeznań. Stwierdziła tylko, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu i kazała nam wracać do domu.
Całą sprawą zainteresowały się media, na szczęście groźba ojca o podaniu ich do sądu w przypadku ujawnienia jakichkolwiek naszych danych osobowych skutecznie zniechęciła dziennikarzy do dalszego węszenia. Nie wiem, skąd dowiedzieli się szczegółów, ale wiedzieli wszystko i dlatego bardzo się nami zainteresowali. Wydarzenia ostatnich dni zawierały bowiem bardzo ciekawe, według nich, wątki – psychopatyczna miłość, porwanie, ratowanie życia ukochanej osoby… to wszystko zapowiadało się na bardzo ciekawy reportaż. Musieli jednak obejść się smakiem, jeśli nie chcieli ryzykować wytoczeniem przeciwko nim sprawy w sądzie.
Aż bałam się pomyśleć, co by było, gdyby prawda o mnie wyciekła do wiadomości publicznej. Oznaczałoby to dla mnie koniec normalnego życia, w ogóle jakiegokolwiek życia. No bo co za życie można prowadzić w domu bez klamek? Z pewnością nie takie, do którego zdążyłam przywyknąć, nie z Krzysztofem, nie z przyjaciółmi, rodziną.
A muszę przyznać, że moje obecnie życie mi się podoba. Nawet bardzo. Zanikał mój talent jasnowidzenia i wreszcie zakochałam się w kimś, i to z wzajemnością. Znalazłam swoje miejsce w świecie. I podoba mi się tak, jak jest. Bardzo mi się podoba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz