Powieść tę dedykuję Sonii Stasik, która była zapalnikiem, przy tworzeniu fabuły i postaci. To jej Angela zawdzięcza osobowość, Mateusz nieszczęśliwą miłość (do czasu), a ja - niezapomniane chwile.
Powoli zatrzymałam rower i zeskoczyłam z niego, jeszcze zanim zdążył całkowicie zahamować. Oparłam go o najbliższe drzewo, wyjęłam butelkę z wodą i ugasiłam pragnienie po dwóch godzinach nieprzerwanej jazdy. W międzyczasie usłyszałam za plecami hamowanie rowerów moich przyjaciół. Jak zwykle byłam od nich szybsza, chociaż tym razem tylko o niecałą minutę. Ściągnęłam ciaśniej gumkę na moich wysoko upiętych włosach i odwróciłam się na pięcie. Chłopacy już zdążyli porzucić rowery w trawie i poszli w moje ślady, wypijając do dna wodę ze swoich butelek. Angela próbowała postawić swój jednoślad na nóżce, co, biorąc pod uwagę nierówny teren, nie było zbyt dobrym pomysłem.
– Już nigdy nie dam wam się wyciągnąć tak daleko – marudziła moja przyjaciółka, poddając się w końcu i idąc za naszym przykładem, oparła rower o drzewo. – To czysty masochizm. Siodełko całą drogę wrzynało mi się w…
– Angela, błagam, oszczędź nam tych niewątpliwie uroczych szczegółów – poprosił Mateusz, mój brat, przeczesując palcami swoje czarne, krótkie włosy.
– Dopisuję się do prośby – odparłam, chcąc się z nią trochę podroczyć.
– A ja chętnie sobie posłucham – powiedział Maks, chłopak Angeli, przeciągając się, przez co sprawiał wrażenie jeszcze większego, niż w rzeczywistości; co wcale nie znaczy, że należy do grubych osób, jest typem faceta, którzy są po prostu duzi, jeśli wiecie co mam na myśli.
– O jakże cudownym tyłku panny Angeli możecie sobie pogadać, jak będziecie sami – rzuciłam, zakładając za ucho kosmyk włosów, którym udało się wyswobodzić z uwięzi. – Teraz zajmijcie się lepiej szukaniem miejsca na piknik.
– Ciebie nic nie boli? – zdziwiła się Angela.
– Nie, a dlaczego miałoby mnie coś boleć? – spytałam z uśmiechem. – Z Mateuszem czasami pokonujemy dłuższe trasy.
– Zawsze wiedziałam, że jesteś mutantem – stwierdziła, na co tylko przewróciłam oczami, przyzwyczajona do jej poczucia humoru. – Swoją drogą, masz może lusterko?
– Oczywiście – odpowiedziałam, sięgając do plecaka.
Zanim podałam jej lusterko, zerknęłam przelotnie na własne odbicie. Mój wygląd nie zmienił się ani trochę od czasu, kiedy ostatni raz się widziałam, to jest rano w domu. Teraz ciasno związane gumką, długie do pasa i notorycznie proste, czarne włosy opadały na moje ramiona w całkowitym nieładzie. Duże, zielone oczy, otoczone wachlarzem gęstych rzęs bez śladu tuszu, błyszczały się swoim jakby wewnętrznym światłem. Usta zakrywały białe i niemal idealnie proste zęby, dzięki noszeniu w dzieciństwie aparatu ortodontycznego. No i rumieńce na policzkach – moje odwieczne utrapienie, szczególnie we wstydliwych i konsternujących sytuacjach. Do tego blada, jakby lekko brzoskwiniowa cera, nieco dziwnie wyglądająca w zestawieniu z ciemnymi włosami i zielonymi oczami oraz bardzo kontrastująca z wcześniej wspomnianymi rumieńcami. Widzicie więc, że oprócz tej ostatniej cechy i nieco większego niż u przeciętnej dziewczyny wzrostu, nic nie odróżnia mnie z tłumu. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd; moja psychika to całkiem inna bajka.
– To jak dziewczyny, gdzie rozkładamy obóz? – spytał Maks omiatając spojrzeniem okolicę, na którą składały się drzewa, trawa, gdzieniegdzie jakieś kwiatki, niewielka polana oświetlona słońcem i znowu drzewa.
– Nazywasz obozem koc i trochę jedzenia? – zaśmiałam się, unosząc brwi.
– Brzmi lepiej niż piknik – bronił się z uśmiechem. – To gdzie położyć ten koc?
– W cieniu – odpowiedziałam odruchowo, zważając na moją jasną skórę i tempo, w jakim pod wpływem słońca staje się ona czerwona oraz fakt, że nie miałam przy sobie balsamu do opalania.
– W słońcu – odparła w tym samym momencie Angela, której karnacja, mimo naturalnych blond włosów, była o wiele ciemniejsza od mojej.
– To co robimy? – Mateusz wtrącił się do rozmowy.
– Ja mogę się położyć na trawie – wzruszyłam ramionami i ułożyłam się wygodnie na najrówniejszym terenie, pod największym w okolicy drzewem; nie lubiłam stwarzać niepotrzebnych problemów, zresztą i tak już wcześniej wiedziałam, że tak to się skończy.
– No i po kłopocie – stwierdziła Angela, wyrywając Maksowi koc i rozkładając go w najbardziej nasłonecznionym miejscu w zasięgu wzroku, nie żeby tych miejsc było w okolicy daleko, w końcu byliśmy w środku lasu; ja tymczasem przymknęłam oczy i delektowałam się otaczającym mnie zewsząd zapachem świeżości.
Chyba nadeszła pora na małe wyjaśnienie relacji między naszą czwórką. Zacznę od Angeli, no bo w końcu kobiety mają pierwszeństwo. Przyjaźnimy się od niepamiętnych czasów, a dokładniej od momentu, gdy rodzice Angeli, państwo Marshall, przyjechali z USA do Polski wraz z dwuletnią wówczas córeczką. Wprowadzili się do domu obok mnie i tak zaczęła się nasza znajomość. Nasi rodzice również się zaprzyjaźnili, a mój tata i Michael Marshall prowadzą razem najlepszą w mieście kancelarię adwokacką. Nawet na wakacjach odbierają telefony od swoich bogatych klientów, którzy wpakowali się w kłopoty, takie jak na przykład morderstwo czy poważne pobicie. Zwykle właśnie takimi sprawami się zajmują. Moja mama pracuje razem z nimi, ale ona udziela porad w kwestii spadku czy rozwodu, co jest o wiele nudniejsze niż udowadnianie przed sądem niewinności albo chociażby maksymalne złagodzenie kary oskarżonego o morderstwo.
Wracając do tematu – Angela i ja jesteśmy niemal nierozłączne, z czego dość często stroją sobie żarty Maks i Mateusz. My same nie widzimy nic dziwnego w plotkowaniu i rozmawianiu o trywialnych rzeczach przez dwie, trzy godziny dziennie. W zupełności zgadzam się natomiast z oceną chłopaków, że śmiesznie razem wyglądamy. Angela – niska, smukła blondynka o niebieskich oczach – obok mnie – wysokiej, zielonookiej szatynki o figurze klepsydry. Do tego mamy całkiem odmienne charaktery: mnie można by porównać do spokojnie płynącej przez nizinę rzeki, ją do rwącego, górskiego potoku. Może dlatego tak dobrze się rozumiemy.
Całkiem inna jest historia dotycząca naszej znajomości z Maksem. On i Mateusz znają się od kołyski, i to dosłownie, bo urodzili się tego samego dnia, w tym samym szpitalu, a później, razem ze szczęśliwymi z urodzenia pierwszych synków mamusiami, leżeli w tej samej sali. Oczywiście mamy bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły i po kilku latach utworzyły trio kumpelek wraz z mamą Angeli, Dorotą Marshall, takim to sposobem doprowadzając do przyjaźni swoich dzieci ( i w rezultacie czegoś więcej, w przypadku Angeli i Maksa). Dobra, koniec już tej opowieści rodem z „Mody na sukces”.
Aha, jeszcze tylko jedno. Co do Mateusza, jak już wspomniałam jest on moim bratem. Moim jedynym, niesamowicie do mnie podobnym (poza kilkoma szczegółami i ciemniejszą karnacją), o dwa lata starszym bratem. Mimo że bardzo go kocham, on mnie również, regularnie doprowadzamy naszego niezwykle spokojnego ojca do szewskiej pasji kłótniami, takimi jak czyja to kolej na wyjęcie naczyń ze zmywarki lub wyniesienie śmieci. Poza tymi drobnymi sprzeczkami rozumiemy się bardzo dobrze i wiemy o sobie niemal wszystko, co czyni nas idealnym przykładem relacji bratersko-siostrzanych.
W ogóle stanowimy naprawdę zgraną paczkę i spędzamy ze sobą dużo czasu; teraz będzie go jeszcze więcej ze względu na wakacje. Nasze upragnione wakacje, po męczącym roku w liceum – w pierwszej klasie, w przypadku moim i Angeli, oraz w maturalnej, jeśli chodzi o Maksa i Mateusza. W sumie to prawdziwe wakacje będziemy miały tylko my, jako że chłopacy muszą się szykować do kolejnych egzaminów, tym razem na studia. Jak na razie jednak zupełnie się tym nie przejmowali, w szczególności Maks, który gonił Angelę po całej polanie, strasząc ją żabą. Tak przynajmniej osądziłam po krzykach i piskach mojej przyjaciółki, a żeby to potwierdzić, otworzyłam oczy.
– Zostaw to! – jęknęła, odskakując od niego i prawie przewracając się na trawę. – To jest obrzydliwe!
– Wcale nie – odpowiedział Maks, podchodząc bliżej niej. – Dotknij jej i sama zobacz, może jak ją pocałujesz, to zmieni się w księcia.
– Sam ją pocałuj – powiedziała i znów pisnęła, gdy Maks zbliżył się do niej z wyciągniętą dłonią, na której spokojnie siedziała spora, zielona żaba. – Wolę pocałować Nestora niż chociażby dotknąć tę żabę. Weź ją! – krzyknęła, gdy zwierzak zniecierpliwiony siedzeniem na ręce, skoczył w jej kierunku; gwoli wyjaśnień, Nestor to pies Angeli, wielki, włochaty golden retriever.
– Już sobie poszła, księżniczko – odparł Maks, wycierając dłoń o swoje dżinsy – ale jak chcesz, możesz pocałować mnie – dodał, zanim pociągnął ją za rękę poza zasięg naszego wzroku.
– Jak zwykle to samo – mruknął Mat, siadając ciężko obok mnie. – Nie wkurza cię to?
– Nie – odpowiedziałam, znów przymykając oczy. – Pewnie też byśmy zachowywali się tak jak oni, gdybyśmy kogoś mieli.
– Ale nie mamy – odparł, kładąc się na trawie – i nie przewiduję żadnych zmian w tej kwestii w najbliższym czasie.
– Sądzę, że podobasz się Adze – powiedziałam, mając na myśli jego koleżankę z klubu tańca. – Jakbyś ją zaprosił na randkę, pewnie by się zgodziła.
– Naprawdę? – spytał bez większego entuzjazmu. – Zastanowię się, chociaż nie potrzebuję teraz dodatkowego cienia.
– Dodatkowego cienia? – zdziwiłam się, nie mogąc sobie przypomnieć, o co może mu chodzić.
– Zapomniałaś już jak to było, kiedy chodziłem z Klaudią? – zapytał, rysując w powietrzu znak cudzysłowu przy słowie „chodziłem”. – Przyczepiła się do mnie jak rzep psiego ogona. Mało brakowała, a do łazienki by ze mną chodziła – dodał ironicznie i z niewielkim rozgoryczeniem.
– No tak – mruknęłam, przypominając sobie drobną brunetkę z klasy Mateusza, niezmiennie wiszącą na jego ramieniu w czasie przerw, przynajmniej dopóki z nią nie zerwał (wtedy ograniczała się tylko do jadowitych spojrzeń, rzucanych w jego stronę).
– Skoro już zeszliśmy na ten beznadziejny temat – powiedział ponurym głosem – Kuba kazał mi się zapytać, czy się z nim nie umówisz.
– Znowu? – jęknęłam zbolałym tonem. – Oczywiście uprzedziłeś go, że nie ma na co liczyć?
– Jasne, że tak – uśmiechnął się przelotnie, po czym mrugnął do mnie i wrócił do wylegiwania się na trawie.
Razem z Angelą, a do czerwca tego roku także z Maksem i Mateuszem, chodzę do tej samej szkoły, czyli do prywatnego liceum, bardzo przypominającego szkoły średnie w Ameryce. Mamy nawet drużynę czirliderek, do której, ku mojej wielkiej rozpaczy i zgryzocie, należę razem z Angelą, na szczęście to ona pełni rolę kapitanki drużyny, ja jestem tylko jej zastępczynią. W społeczności mojej szkoły bycie czirliderką nie wiąże się jednak tylko z chodzeniem na mecze, żeby odtańczyć w złoto-błękitnych strojach (barwy naszej drużyny koszykówki) wyuczony na treningach i okupiony litrami potu układ, ale także z automatyczną przynależnością do śmietanki towarzyskiej. Należenie do szkolnej elity zobowiązuje z kolei do umawiania się na randki z którymś z jej członków, czyli oczywiście z jakimś sportowcem (na przykład z wspomnianym przez Mateusza Kubą, który ma zdecydowanie więcej mięśni niż zwojów mózgowych). Kontynuując ten łańcuszek, randka z jednym z koszykarzy w naszej szkole równa się słuchaniu o sporcie przez całe spotkanie, co jest związane z powstrzymywaniem ziewania przez cały ten czas.
Nic więc dziwnego, że do tej pory jeszcze nie znalazłam nikogo, z kim chciałabym być tak naprawdę, a nie przez jakiś niepisany, szkolny kodeks. Angeli się poszczęściło, bo z Maksem stworzyła naprawdę idealną parę: ona – kapitanka czirliderek, on – do niedawna rozgrywający w szkolnej drużynie koszykówki. Możecie sobie wyobrazić, jak razem wyglądają – filigranowa blondynka i brązowowłosy sportowiec, w skrócie cud, miód, malina. Za kilka lat pewnie wezmą huczny ślub, kupią piękny, biały domek z basenem w ogrodzie i sprawią sobie gromadkę cudownych, niebieskookich dzieci. Ja i Mateusz tymczasem nadal pozostaniemy na etapie poszukiwań.
Prawdopodobnie jednak mój braciszek w końcu przełamie się i zaprosi do kina wcześniej wspomnianą przeze mnie Agnieszkę lub inną tancerkę z jego klubu tańca „Dance forever”. Nie wspominałam o tym wcześniej, ale mój brat jest naprawdę znakomitym tancerzem i razem z Angelą, która jest jego partnerką, zdobywa zwykle pierwsze miejsca na turniejach, zarówno w tańcach standardowych jak i latynoamerykańskich. Jak na razie udało im się dotrzeć do klasy C, ale ciągle mi powtarzają, że już niedługo zmienią ją na B. Chyba, że wcześniej wykończą się treningami, co, biorąc pod uwagę ich ilość, jest całkiem prawdopodobne.
– To umówisz się z Agnieszką? – spytałam po dłuższej chwili milczenia, opierając się na łokciu i patrząc na niego badawczo.
– Nie wiem – mruknął, po czym odwrócił się tyłem do mnie – daj mi spokój.
– Nie dam – odparłam, ciągnąc go za ramię, żeby znów odwrócił się przodem do mnie – bo dobrze cię znam i wiem, że nie pasuje ci bycie samemu. Powinieneś…
– A dlaczego ty się z kimś nie umówisz? – przerwał mi zirytowany. – Ciągle tylko mówisz mi, co powinienem robić, a sama nie masz faceta.
– Bo nie chcę – odpowiedziałam, wpatrując się w nisko zawieszony baldachim liści nad moją głową, skutecznie odcinający dopływ promieni słonecznych do miejsca, w którym leżałam – chłopak jest mi teraz potrzebny jak piąte koło u wozu.
– Tylko jak przebijesz jedną oponę, to zapasowe koło może ci się przydać – powiedział, po czym wstał i otrzepał się z liści.
– Uważaj, co robisz – oburzyłam się, gdy spadło na mnie sporo małych gałązek i suchej trawy – poza tym, wiesz dobrze, że nie wierzę w miłość. Według mnie to tylko iluzja, wymysł naszego umysłu, mający osłodzić nam życie.
– Kiedyś zmienisz zdanie, siostrzyczko – powiedział, podając mi rękę i podciągając mnie do góry. – Spójrz chociażby na naszych rodziców.
– Wyjątek potwierdza regułę – rzuciłam, a mój brat już zaczął się szykować do odpowiedzi, gdy z gęstwiny drzew niespodziewanie wyłoniła się Angela.
– Wracamy już? – spytała.
– Tak – odpowiedziałam krótko, szczęśliwa, że uratowała mnie przed kolejnym wywodem Mateusza.
– To fajnie – odparła sarkastycznie, poprawiając swoje nieco wymiętoszone ubranie i związując włosy w koka. – A co z jedzeniem?
– Zjemy po drodze – zadecydowałam.
Nadal uśmiechnięta, czego nie można już było powiedzieć o Angeli, która na zapas masowała swoje pośladki, wsiadłam na rower i ruszyłam, gdy tylko pozostali byli gotowi do drogi. Powiew orzeźwiającego wiatru, przynajmniej w stosunku do temperatury powietrza wynoszącej około 30oC, jeszcze bardziej polepszył mi humor i całkowicie usunął z mojej głowy natrętny obraz, będący tworem mojej wyobraźni i ukazujący mnie, jako starą pannę. Prędkość, rosnąca w miarę zjeżdżania ze sporego wzniesienia, też miała w tym swój udział. Czułam się cudownie, mknąc tak wąską dróżką z wieloma wybojami, które musiałam wymijać, lawirując między nimi slalomem. Tak mogłoby wyglądać całe moje życie – bez wpadania w dziury, wjeżdżania na kamienie. Pomarzyć sobie można.