wtorek, 18 października 2011

ROZDZIAŁ 19

                Z dwóch kolejnych tygodni pamiętam tyle, co z wczesnego dzieciństwa, czyli jedynie krótkie przebłyski i urywki sytuacji niemających ze sobą żadnego związku. Nie wiem co jadłam i piłam w tamtym czasie – wszystko jakby straciło dla mnie smak i znaczenie. Funkcjonowałam jako tako tylko dlatego, że Krzysztof nie pozwalał mi robić tego, na co miałam największą ochotę, a mianowicie leżeć cały czas w kącie i czekać na błogosławiony spokój.

                Nie płakałam. Po kilku dniach wyczerpałam, zdaje się, roczny limit łez i choć w duszy wyłam z rozpaczy i poczucia winy, nie okazywałam tego z zewnątrz. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Dopiero później stwierdziłam, że musiałam zachowywać się jak porcelanowa lalka, poruszająca się tak, jak jej ktoś każe, i nierobiąca nic z własnej inicjatywy. Byłam, istniałam jedynie ciałem, można by powiedzieć, że wręcz wegetowałam, myślami wciąż błądząc w mętnych obszarach mojej podświadomości.

                Nocami śniły mi się koszmary, wciąż te same, uparcie powracające ze zdwojoną siłą. Niekiedy pomagała mi obecność Krzysztofa, który budził mnie zwykle zanim zdążałam dojść do mglistej zapaści. Czasami spał ze mną, wtedy udawało mi się nie zrywać z krzykiem w środku nocy, nie podobało się to jednak rodzicom.

                Powoli zamykałam się w szczelnej, szklanej kuli utkanej z moich własnych myśli, które zaczynały mnie przytłaczać. Nie dawałam sobie rady z targającymi mną uczuciami, przestawałam rozumieć samą siebie. Krok po kroku, centymetr po centymetrze zbliżałam się do krawędzi przepaści, do nieprzebranej i niepoznanej czeluści mojego umysłu. Nie sądzę, żeby mój stan można było nazwać szaleństwem. Nie zwariowałam, byłam jedynie zniewolona przez własną psychikę i przygnieciona do ziemi przez narastający wciąż ciężar poczucia winy.

                Siniak zdążył już niemal zniknąć z mojej twarzy, a policja nie znalazła nawet najmniejszego śladu po Angeli, jakby wyparowała albo zapadła się pod ziemię. Kilka dni od jej zaginięcia na progu naszego drewnianego domu pojawił się Maks z wielkim bukietem herbacianych róż i przepraszał mnie. Przebaczyłam mu. Mama zawsze mnie uczyła, że ludziom należy przebaczać, zwłaszcza jeśli o to proszą. Przyjmując jego przeprosiny     szybciej też się go pozbyłam i znów mogłam popaść w otępienie.

                W myślach wciąż tłukły mi się słowa znanej piosenki. „Nic nie może przecież wiecznie trwać, za miłość też przyjdzie nam zapłacić”. Dlaczego jednak za moją miłość płaciła Angela? Dlaczego to nie mnie porwano? Gdybym wtedy wiedziała…

                Minęły dwa tygodnie. Następnego dnia mieliśmy wracać do domu. Dom… czym on w ogóle jest? Albo inaczej – czym on się stał? Dom bez Angeli, wbiegającej do mojego pokoju bez pukania, paplającej o ubraniach i błahostkach, rozsiewającej wszędzie wokół szerokie uśmiechy. Dom przepełniony smutkiem i żalem po utracie bliskiej osoby, która może żyć gdzieś daleko lub może… nie. Nie mogłam nawet o tym myśleć. Ludzie znajdują się przecież po kilku latach, dlaczego z Angelą nie mogłoby być podobnie? Czy nie może się znaleźć tak szybko, jak zniknęła? Dałabym wszystko…

                Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu szklanki z wodą. Znalazłam jedynie pustą szklankę. Wzięłam ją do ręki i napełniłam wodą z dzbanka, stojącego obok łóżka, w którym spędzałam większość czasu, wpatrując się w sufit. Upiłam łyk i cudem powstrzymałam się od wyplucia całej zawartości moich ust. Woda była ciepła i miała dziwny posmak, jakby była zepsuta od długiego stania na słońcu. Wzięłam szklankę do ręki i ruszyłam po schodach w stronę kuchni.

                W jednej sekundzie wszystko się zmieniło. Usłyszałam tylko przenikliwy dźwięk tłukącego się szkła i rozpryskującej się wody. Potem przeniosłam się w inne miejsce, z którego chciałam uciec jak najszybciej. Uderzył mnie okropny odór ryb i zgnitego mięsa, wgryzający się w mój nos jak zębaty potwór. Było ciemno, więc nie widziałam co wydziela ten smród, od którego zakręciło mi się w głowie. Po chwili nie byłam już w stanie się tym przejmować.

                Przez całe moje ciało przeszła taka fala bólu, jakiego jeszcze nie znałam, tak silnego, że złapałam się czegoś, by ustać. Czułam, że coś rozrywa mnie od środka, nie omijając żadnego fragmentu, a skupiając się zwłaszcza w głowie. Mózg ponoć nie może boleć, ponieważ brak mu receptorów czuciowych, ja jednak miałam wrażenie, że ktoś wbijał mi w niego tępe sztylety.

                Wiedziałam już gdzie jest Angela. Pokazały mi to obrazy przewijające się przed moimi oczami, w mojej głowie. Myślałam, byłam pewna, że wizje już nie wrócą, jednak powróciły, przenikając mnie do głębi i wywołując fizyczne cierpienie. Byłam też pewna, że nie mam zbyt wiele czasu, tym bardziej, jeżeli ten ból stanowił odbicie cierpień Angeli.

                Wizja skończyła się bardzo szybko, ale mi zupełnie wystarczyło to, co zobaczyłam przez tę chwilę. Tak jak tamtej pamiętnej nocy, która zdawała się być odległa w czasie o co najmniej rok, ból odszedł razem z widzeniem. Został jedynie strach i niepewność. Bałam się, czy zdążę, czy znów nie zawiodę.

                Zrobiłam zbyt szybki krok do przodu i poślizgnęłam się na rozlanej wodzie. Zsunęłam się kilka stopni w dół, po czym wstałam i pobiegłam w stronę drzwi wyjściowych. Zapomniałam jednak, że przy stole siedzi mój brat i wpadłam na niego w korytarzu, gdzie przyszedł zapewne zwabiony hałasem.

– Co się stało? – spytał, patrząc na mnie ze zmartwieniem w zielonych oczach.

– Przewróciłam się – odparłam drżącym głosem i wyminęłam go.

– Nic ci się nie stało?

– Nie. Słuchaj mnie uważnie – powiedziałam do niego, rysując na kawałku gazety drogę – zadzwoń na policję, pogotowie i co ci tam przyjdzie do głowy. Angela jest tu – oświadczyłam, zaznaczając kółkiem miejsce przy brzegu. – To jest chyba stary kuter rybacki, strasznie tam śmierdziało rybami.

– Kuter? Śmierdziało rybami? – zdziwił się. – Skąd o tym wiesz? Miałaś wizję?

– Tak – rzuciłam i, korzystając z jego zszokowania, wymknęłam się w stronę drzwi – niech tam przyjadą jak najszybciej – dodałam i wybiegłam na ganek, nie zważając na jego wołania.

                Dopiero, kiedy znalazłam się na zewnątrz zauważyłam, jaka panuje pogoda – była beznadziejna. Niebo zasnuwały granatowe chmury, tak ciężkie, że zdawały się dotykać wierzchołków najwyższych sosen. W powietrzu czuło się zapach zapowiadający burzę, a porywisty wiatr zmuszał drzewa do szalonego tańca. Do tego gdzieś w oddali rozległ się groźny pomruk grzmotu, nie zauważyłam jednak błyskawicy przecinającej niebo.

                Dobiegałam już do bramy naszego ośrodka, gdy z budynku administracji wyszedł Krzysztof. Wcześniej nawet nie zauważyłam, że go nie ma – byłam zbyt przejęta moim odkryciem, by to dostrzec. Nie mogłam się zatrzymywać. Czasu było zbyt mało i upływał on zbyt szybko, by go marnować. Ominęłam go szerokim łukiem, by nie ulec pokusie przytulenia się do jego szerokiej piersi i utonięcia w jego ramionach, dających mi poczucie bezpieczeństwa. Przebiegłam jeszcze parę kroków i zostałam gwałtownie zatrzymana przez silną rękę. Zachwiałam się i oparłam o Krzysztofa, a on odwrócił mnie twarzą do siebie i oparł dłonie na moich ramionach.

– Zostaw mnie! Puść! – wrzasnęłam, czując się jak w jakimś transie i bezskutecznie wyrywając się z jego uścisku. – Muszę biec! Angela… ja muszę ją ratować!

– Uspokój się i powiedz, o co chodzi – powiedział spokojnie, kiedy jednak nadal się wyrywałam, krzyknął na mnie po raz pierwszy. – Uspokój się!

– Nie ma czasu! – wrzasnęłam, a Krzysztof spojrzał na mnie, jakby się martwił, że postradałam zmysły. – On może tam w każdej chwili wrócić! Angela jest sama, muszę jej pomóc! Puść mnie! – krzyknęłam przez łzy, w końcu wyrywając się z jego uścisku.

                Znów puściłam się biegiem. Ulica i deptak były niemal całkowicie wyludnione, jedynie kilka osób wracało jeszcze w pośpiechu od strony plaży. Wszyscy uciekali przed nadchodzącą nawałnicą, ja jednak nie zważałam na warunki pogodowe – nie zatrzymałam się nawet wtedy, gdy na moje ramiona zaczęły spadać pojedyncze krople deszczu.

                Adrenalina pulsująca w moich żyłach pozwalała mi na szaleńczy sprint bez odczuwania zmęczenia – przynajmniej w tamtej chwili. Dobrze wiedziałam, że zmieni się to, gdy tylko się uspokoję. Dobiegałam już do plaży, gdy usłyszałam za sobą kroki i głos Krzysztofa.

– Aldona! – krzyknął, w końcu mnie doganiając. – Możesz wyjaśnić, o co ci chodzi? – spytał, zatrzymując mnie po raz kolejny. – Skąd wiesz, gdzie jest Angela?

– Widziałam to – odparłam stanowczo, w chwili, gdy rozbrzmiał kolejny dźwięk grzmotu, tym razem głośniejszy – nie mam dużo czasu, ja nie mogę znowu zawieść! – dodałam z desperacją

– Jak to widziałaś? – zdziwił się, patrząc na mnie ze zmartwieniem.

– Mateusz zawoła pomoc, ale oni nie zdążą, ona wtedy będzie już gdzie indziej – powiedziałam, ignorując jego pytanie. – Pozwól mi chociaż sprawdzić, czy się nie mylę – poprosiłam, wiedząc, że nie pozwoli mi nigdzie iść zanim nie dowie się, o co mi chodzi.

                Nic nie odpowiedział, rozumiejąc z moich wyjaśnień zapewne tyle, co ja z jego notatek zapisanych po hiszpańsku, czyli bardzo niewiele. Po krótkiej chwili skinął jednak głową i ruszył za mną, gdy tylko podjęłam przerwany bieg. Być może wziął mnie za chorą psychicznie i prawdopodobnie miał rację.

                Sprint przy takiej pogodzie, w dodatku przez plażę, nie był ani przyjemny, ani tym bardziej łatwy. Wiatr rozwiewał moje włosy, które smagały mnie co chwila po twarzy. Miałki, nieprzyjemnie wilgotny i zimny piasek osuwał się spod moich stóp i przesypywał przez klapki – wiem, japonki to może nie najlepsze buty do biegania, ja jednak nie miałam czasu na dopracowywanie szczegółów mojego stroju. Siłą napędową, poza adrenaliną, była dla mnie świadomość, że to właśnie ode mnie zależy dalszy los i życie Angeli.

                W końcu zauważyłam cel mojego biegu – niewielki pomost przy rybackiej przystani, przy którym przycumowany był stary, zapewne nieczynny już kuter rybacki. Fale osiągnęły już na taką wysokość, że przelewały się przez wąską kładkę i wdzierały niemal do połowy plaży. Nie zwalniając tempa, dobiegłam do pomostu i weszłam na niego. Deski były mokre i śliskie, do tego cała konstrukcja wydawała się niezbyt stabilna.

– Nie jestem pewien, czy to jest bezpieczne – powiedział Krzysztof, chwytając mnie za rękę i przytrzymując, bym nie wchodziła dalej na pomost.

– Jak się boisz, to nie musisz iść – odparłam.

– Nie boję się, po prostu nie mam ochoty na kąpiel w taką pogodę – odrzekł, zerkając znacząco na fale.

– Muszę tam dojść, to tylko kilka kroków.

                Krzysztof pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą i zrezygnowaniem, szepcząc coś pod nosem. Nie byłam pewna, czy w hałasie wywoływanym wzburzonymi falami rozbijającymi się o wszystko dobrze usłyszałam, ale chyba były to dość wyszukane przekleństwa. Cóż, jeśli przekleństwa mogą być wyszukane.

                Ostrożnie zrobiłam mały krok do przodu – ja również nie zamierzałam wpaść do wody, nie miałam na to czasu. Kuter stał blisko pomostu, ale do miejsca, w którym można było na niego wejść pozostało jeszcze kilka metrów. Stopy co chwila obmywała mi zaskakująco zimna woda. Zmurszałe deski trzeszczały i jęczały pod ciężarem moim i Krzysztofa, a cały mostek kołysał się w rytm fal i wiatru.

                Dotarcie do łodzi zajęło mi prawie tyle samo czasu, co dobiegnięcie do brzegu. Kuter stał jakieś pół metra od krawędzi nadgniłych desek, a raczej stałby, gdyby nie kołysał się niebezpiecznie mocno. Gdy tylko próbowałam na niego wejść, od razu odsuwał się na odległość ponad metra, więc moja stopa kilkakrotnie zawisła w powietrzu.

– Wiesz, wchodzenie na ten pomost było niebezpieczne, ale próba wejścia na tę łódź to czyste szaleństwo.

– Już mówiłam, jak nie chcesz iść ze mną to wracaj! – krzyknęłam i cofnęłam się o kilka kroków.

– Chyba nie chcesz… – zaczął, ale było już za późno; rozpędziłam się i wybiłam z całych sił od brzegu desek po to, by  po chwili wylądować na śliskim pokładzie.

                Poślizgnęłam się i przewróciłam na drewnianą, mokrą podłogę. Skaleczyłam sobie łokieć i kolano, kiedy uderzyłam o metalową barierkę, czy jak to się nazywa w łodzi, ale poza tym nic mi się nie stało. Zanim zdążyłam się podnieść, poczułam drżenie, niemające nic wspólnego z falami – to Krzysztof wylądował na pokładzie tuż obok mnie.

– Nic ci nie jest? – spytał, podając mi rękę i pomagając mi wstać; no tak, nawet w takich chwilach nie zapominał o kurtuazji.

– Nie, wszystko dobrze – odparłam, czując rosnące napięcie związane z tym, że Angela była już tak blisko – pomóż mi znaleźć zejście pod pokład, powinno być koło drewnianej skrzyni.

– Skąd o tym wiesz? – zdziwił się.

– Teraz nie ma czasu na wyjaśnienia – odparłam, rozglądając się wokół; kuter może i był dość mały, ale strasznie zagracony, do tego wciąż się kołysał.

                Zauważyłam skrzynię w tym samym momencie, w którym niebo przecięła ogromna błyskawica, oświetlająca wszystko na kilka sekund trupim błękitem. Potem zaczęło padać. Krople deszczu rozbijały się o metalowe elementy łodzi, powodując jeszcze większy hałas i zmniejszając widoczność. Podeszłam do klapy i szarpnęłam za metalowy uchwyt, jednak ani drgnęła, przynajmniej dopóki Krzysztof nie odsunął mnie na bok i sam nie zaczął jej podnosić, wtedy uniosła się do góry jakby ważyła tyle, co worek piór.

                Zajrzałam w dziurę i przykucnęłam na jej krawędzi. W twarz uderzył mnie przykry zapach zepsutego mięsa i ryb. Nie widziałam nigdzie ani drabiny, ani schodów, zdecydowałam się więc skoczyć. Krzysztof chyba zamierzał mnie powstrzymać, jednak zanim złapał mnie za ramię, zsunęłam się w czarną dziurę.

                Wylądowałam na podłodze, która, o dziwo, była sucha. Niestety, w powietrzu unosił się bardzo intensywny, nieznośny smród rybich wnętrzności. Starając się ograniczyć ilość oddechów do minimum, zrobiłam krok do przodu i kopnęłam coś twardego, co poturlało się kawałek po podłodze i zatrzymało przy drewnianej belce. Pochyliłam się i podniosłam podłużny przedmiot o owalnym kształcie. W słabym świetle wpadającym przez otwór dostrzegłam, że jest to latarka, do tego działająca, o czym przekonałam się, gdy tylko ją włączyłam.

– Mam latarkę! – zawołałam do Krzysztofa, którego zarys widziałam na tle burzowych chmur – Zejdź do mnie!

                Przesunęłam dłonią nieco w bok, a wąski strumień światła padł na metalową ścianę pokrytą rdzawymi zaciekami. Opuściłam nieco rękę i latarka wypadła mi z ręki z wrażenia. Pochyliłam się i ją podniosłam, podchodząc powoli do Angeli, choć byłam pewna, że nie będę zdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu.

                Dziewczyna półleżała na czymś, przypominającym wojskową pryczę. Była nieprzytomna, z głową bezwładnie zwieszoną z ramienia, barkami opartymi o ścianę i rękoma przywiązanymi grubym sznurem do belki. W jej ustach tkwił knebel przymocowany kawałkiem sznurka. Wokół niewielkiej ranki na jej czole widniały strugi skrzepniętej już krwi, to samo dotyczyło draśnięcia na ramieniu. Kostka Angeli spoczywała na brudnym kocu, wykręcona pod nienaturalnym kątem i opuchnięta.

                Usłyszałam, jak Krzysztof wskakuje pod pokład i idzie w moją stronę. Po drodze zwrócił uwagę na wszechobecny smród. Gdy tylko zauważył Angelę, natychmiast zabrał się do sprawdzania jej stanu. Zmierzył jej puls, przeklinając przy tym ze zdenerwowania, po czym zdjął jej knebel i rozwiązał.

– Skąd wiedziałaś? – spytał, przyglądając się jej kostce. – Jak to możliwe?

– Później ci wyjaśnię, teraz musimy już wracać, on zaraz tu będzie – odparłam, kładąc mu rękę na ramieniu.

– Jaki… – zaczął, lecz przerwał, gdy usłyszał niepokojący dźwięk dobiegający z pokładu.

                Ktoś tam był. Słyszałam wyraźnie jego ciężkie kroki, mimo że na dworze nadal szalała nawałnica. Wpatrywałam się przerażona w Krzysztofa, który wyszarpnął mi z ręki latarkę i szybko ją wyłączył. Serce biło mi jak oszalałe. Wątpiłam, by osoba stojąca nad nami była zadowolona z naszej wizyty. W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl – jeśli zginę, pociągnę za sobą również Krzysztofa i Angelę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz